Nie należę do miłośników wczasów all-inclusive. Nie lubię mieć wszystkiego podanego na tacy, siedzieć w basenie i popijać drinki. Byliśmy z W. w jednej takiej podróży. Rzecz działa się w Tunezji. Oprócz miejsca wypoczynku zapamiętałam jeszcze tylko hotel, w którym czułam się jak w twierdzy, oddzielona od tego co mogłoby okazać się ciekawe. I tyle pamiętam z naszej egzotycznej podróży. Powiedzieliśmy sobie wtedy: nigdy więcej trasy wyznaczonej przez jakieś biuro. Nowe miejsca chcę poznawać z bliska. Krążyć ulicami miast, jadać miejscowe potrawy i szukać okazji do rozmów z „tubylcami”, a później opisać to wszystko na blogu i czuć się prawdziwym „podróżnikiem” 😉 Iluzja. Wczasy zorganizowane przez biuro, czy też wypad na własną rękę i tak prowadzą dawno utartymi ścieżkami, opisanymi już w przewodnikach albo blogach. No bo kto będąc w Walencji nie jadł paelii, nie pił orxaty, czy nie zwiedził Miasta Sztuki i Nauki. Wszyscy to robią. ..No nic, ale nie poddaję się i dalej będę kontynuowała moje opowieści o dobrze już znanej i odkrytej Hiszpanii, z nikim nie rywalizując o wrażenia i doznania, czy też status na portalu społecznościowym. Po prostu – byłam, widziałam…to sobie opiszę, jakbym to ja była odkrywcą nowych smaków i miejsc:)
Drugim znakiem firmowym Walencji po festiwalu Las Fallas jest Ciudad De Las Artes Y Las Ciencias – Miasto Sztuki i Nauki projektu Santiago Calatravy, zlokalizowane w starym korycie rzeki Turii, oazie zieleni w środku spalonego słońcem miasta. Projektant nie mógł oderwać się od symboliki tego miejsca – wodę uczynił więc motywem przewodnim projektu, lustrem dla wspaniałej architektury. Kompleks składa się z pięciu głównych budynków, w których znajdują się m.in. największe w Europie oceanarium i delfinarium, kino, planetarium, muzeum XXI wieku, teatry oraz ogród botaniczny. Całość zajmuje obszar 350 tys. metrów kwadratowych. Mieszkańcy ten kawałek Walencji nazywają miastem przyszłości. Dlatego nas, kobiet przyszłości, nie mogło tam zabraknąć .
Największe wrażenie zrobiło na nas oceanarium, gdzie pokaz delfinów wzruszył mnie do łez, a w rekinie po raz pierwszy zobaczyłam troskliwą mamę, a nie tylko drapieżnika.
Na ogarnięcie z dzieckiem tylko tego jednego obiektu potrzebowaliśmy ponad czterech godzin. Zwiedzenie całego miasta przyszłości w jeden dzień jest nie do osiągnięcia. Chyba, że w międzyczasie zrobicie sobie przerwę na paellę czyli ryż z patelni i popijecie ją specjałem Walencji, orzeźwiającym mlecznym napojem o nazwie orxata (lub horchata), wytwarzanym z cibory (Cyperus esculentus), sprowadzonej na teren Hiszpanii przez Maurów. Pijalnie, w których można się napić tego wynalazku nazywa się orxateriami. Po całym dniu zwiedzania mi osobiście ani ryż, ani mleczny napój nie były w stanie postawić na nogi. Siestę najchętniej spędzałam w łóżku lub za kierownicą samochodu. Jeszcze nigdzie tak dobrze nie prowadziło mi się auta jak w Hiszpanii. Oprócz prawidłowych reakcji hiszpańskich kierowców na czerwone i zielone światła sygnalizatorów, żadnych innych reguł w ruchu drogowym nie stwierdziłam. Skręcanie w lewo ze środkowego pasa jest normą, co daje pewną swobodę słabo zorientowanym turystom. Albo klaksony nie są tam obowiązkowe, albo Hiszpanie wyjątkowo spokojni na drodze. Zrobiłam 2100 kilometrów, z czego większość po Walencji i mogłabym tak jeździć i jeździć… gdyby nie Laura z tyłu, która wyznaczała ramy czasowe 🙂
c.d.n.
Leave a reply