Otwieram drzwi. W drzwiach stoi Mąż. W jednej ręce trzyma bukiet róż, w drugiej wino. Zdyszany wykrzykuje dwa słowa, które mi się nigdy nie znudzą, nigdy nie wydadzą „oklepane” póki będą płynęły z Jego ust! Potem dodaje: Najlepszego z okazji Walentynek! Reaguję jak powinnam, tzn. ja radzi Kabaret Hrabi. Cieszą mnie kwiaty i życzenia, i w ogóle nie przeszkadza fakt, że jest 13. a nie 14. dzień lutego.
Obydwoje wiemy, że pierwsze krosty na ciałach naszych synów zwiastują nie nasze dni i nie nasze noce, nie nasze też Walentynki. A jakże. Jeszcze tego samego dnia plamki szczelnie pokrywają ich całych. Dwulatek krzyczy, że nie lubi „kropków”, Czterolatek pierwszego dnia traktuje walkę z wirusem jak nowa przygodę, w końcu to nie lada frajda wskoczyć do wody zabarwionej na różowo nadmanganianem potasu. Drugiego dnia już rozumie więcej, wie że ospa to przekleństwo. Że to zbrodnia adenowirusa na człowieku. Nie chce nam wierzyć, że jest chorobą wietrzną, jest przerażony, że jest wieczna, że „kropki” zostaną mu po wsze czasy.
To był trudny czas… kto przeżył ten wie. Dla nich przede wszystkim, dla nas przy okazji. Myślę, że nie ma większych tortur dla człowieka niż patrzeć na cierpienie własnego dziecka. Nawet jeśli jego przyczyną jest tylko ospa.
Koniec końców. Przeżyliśmy ten czas. Nasi Synowie Go przeżyli i nasze małżeństwo przeżyło. To drugie przeżyło już wiele. A przeżyło tylko dlatego, że nauczyliśmy się z W. korzystać z dobrodziejstwa chwili. I wierzymy w to, że to ona, dobrze wykorzystana chwila, a nie planowana tygodniami randka tworzy udany związek.
Tu i teraz się tylko liczy. Okazja czyni nie tylko złodzieja…
Leave a reply