Osiem godzin. Tyle zazwyczaj zajmuje nam podróż od domu w Polsce do domu w Anglii. Wczoraj było dłużej – ponad jedenaście. Patrzę na nasze dzieci… Sześciolatka i czterolatek uzbrojeni w plecaki niesione na ich plecach, dwulatek dzielnie ciągnący najfajniejszą walizkę na świecie. W tym samym czasie zza pleców dobiega mnie głos jakiejś starszej pani – Ale dzielne dzieci!
Takie faktycznie są, na co dzień rozbiegane i szalone, a w podróży – zorganizowane. Starsza dwójka sama radzi sobie w toaletach na lotnisku i w samolocie, dwulatek, który od dawna nie sika w pieluszkę, rozumie, że w niektórych sytuacjach warto ją założyć. Cała trójka pierwsza na swoich fotelach, z zapiętymi pasami bezpieczeństwa. Niestraszne im są pobudki w środku nocy, żeby wyruszyć w podróż. Muszą tylko wiedzieć gdzie, kiedy i w jakim celu jadą… W samolocie mają swoje rytuały – nie zasną dopóki nie zjedzą kanapki z pokładowego menu, najpierw czytają książki, później wspólnie oglądają bajkę. W tym roku, po raz pierwszy od sześciu lat, my, rodzice, usiedliśmy obok siebie. Kiedy tak siedzieliśmy, zrozumieliśmy, że to już nie tacy mali Mali Ludzie i że przed nami inny etap życia.
Mamy to szczęście, że na każdym końcu podróży jest dom, do którego z radością wracamy. Wczoraj wróciliśmy do naszego angielskiego domu. Długo się zastanawiałam co on ma w sobie takiego, że tak go lubimy. Mój Mąż mówi, to nie o to chodzi Justyś, że on jest biały, angielski… chodzi o to, że jest NASZ.
Zawsze sobie wyobrażałam, że ten prawdziwy dom, to musi być zaprojektowany przez siebie. I urządzony przez siebie. Że musi przejść człowiek przez te wszystkie etapy, od rysunków technicznych, po wybór koloru spoiny w płytkach. Że musi widzieć, jak powstaje dzień po dniu, jak rośnie, nabiera kształtów i kolorów. By mógł człowiek z siebie wyrzucić to zdanie: jak dobrze, że w końcu na swoim.
Nie wspomnę o kraju. W moich wyobrażeniach zawsze to był ten, o który walczyli moi dziadkowie, ten który wydał mnie na świat.
Tak myślałam. Do momentu kiedy nie przekroczyliśmy drzwi tego angielskiego domu, w którym obecnie mieszkamy. Domu, który wynajmujemy. Nie zaprojektowanego ani urządzonego przez nas osobiście. Nie mieliśmy wpływu ani na rozmieszczenie w nim pokojów, ani na kolor ścian tego domu. Weszliśmy do środka. Ja, za mną Mąż trzymający na ręku nasze miesięczne trzecie dziecko i dwójka starszych. Spojrzeliśmy na siebie i na te puste metry, i poczuliśmy, że to jest to, że będzie nam tu dobrze.
Nie pomyliliśmy się.
Nie potrzebowaliśmy czasu na aklimatyzowanie się w nim. My od pierwszych chwil czuliśmy, że na ten etap naszego życia to wymarzone gniazdo. Że to nasz dom. Kochamy go. Za ten duży pokój, w którym toczy się niemal cale nasze życie, za ten mały ogródek, w którym łapiemy oddech i słońce latem. Za to, że mieści wszystkich naszych gości. Że choinka z łatwością może rozprostować w nim swoje gałęzie. Zaakceptowaliśmy nawet jego wady, to że kuchnia nie mieści zmywarki, że toaleta jest tylko na górze. Że w wannie nie da się wyprostować nóg.
Czujemy się w nim bezpieczni. Jesteśmy w nim sobą. I choć każdy w nim ma kąt, w którym może pobyć sam ze sobą, to i tak całe nasze życie toczy się w jednym dużym pokoju na parterze. Cały on jest wypełniony nami. Naszymi radościami, czasami smutkami. Łzami, śmiechem. Naszymi myślami. To tu odpoczywamy najlepiej. To tu najwięcej planów zrodziły nasze głowy. To tu jest teraz nasza baza. I to tu gościmy naszych przyjaciół. To tu, przynajmniej raz w tygodniu, czasami nawet dwa, siedmioro dzieci przejmuje dom niemalże na wyłączność.
Dom otwarty. Dom gościnny. Dom, do którego chce się wracać. Dom, w którym ma się odwagę marzyć. Dom bezpieczny. Dom, o który trzeba dbać. Miłość, którą w nim trzeba pielęgnować.
Bez względu na to, na którym końcu świata jest.
Tak to już się porobiło, że w naszym mieszkaniu w Polsce mieszka ktoś inny, a my mieszkamy w wynajętym domu w Anglii. Gdy wiele lat temu odwiedzałam naszych najemców, ich dziecko zapytało swojej mamy kim jestem, a ona odrzekła, że właścicielem mieszkania. Na co dziecko stanowczo stwierdziło: „Nie, mamo. To jest mój dom!„. Tak jest. Tamten dom jest Ich, ten jest nasz.
Bo house i home to nie to samo… Tam jest nasz house, tu jest teraz nasz home.
2 komentarze
Bo house to budynek, a home to ludzie którzy w nim mieszkają…:)
Dokładnie tak!