Dubaju nie wymyśliłam sobie sama. Wymyśliła go dla mnie moja kuzynka, która pewnego dnia powiedziała: chodź Justyna, pojedziemy w październiku do Zjednoczonych Emiratów Arabskich odwiedzić J.
J. jest stewardesą i pracuje w Emirates. A ja jestem jej ciotką, która zwaliła się jej na głowę na pięć dni. J. nie wydawała się tym faktem przerażona, wręcz przeciwnie: ugościła mnie pięknie i pokazała Dubaj od strony, której zapewne żadne biuro turystyczne by mi nie pokazało.
I tak oto październik zabrał mnie do Dubaju.
Z ust osób, które wiedziały, że się tam wybieram, zawsze padały dwa pytania.
Pierwsze, czy mój Mąż poradzi sobie sam w domu z trójką dzieci.
Drugie, czy się nie boję wyruszyć sama do arabskiego kraju.
O dzieci byłam spokojna. Nie mogły zostać w lepszych rękach. I nie, nie musiałam Mężowi zostawiać karteczek z instrukcją Ich obsługi, ani przygotowanych obiadów na cały czas mojej nieobecności. Nie dzwonił też z pretensjami ani problemami do mnie. Powiedział, odpocznij i wracaj do nas szybko.
Było dokładnie tak jak w przypadku kiedy On wyjeżdża w delegację gdzieś na koniec świata.
No a teraz pytanie drugie czy się nie bałam? Oczywiście, że się bałam. Latania. Myśl o ponad siedmiogodzinnym locie, z moją miłością do podniebnych podróży, jawiła mi się jako prawdziwy koszmar. Przed podróżą pisałam listy pożegnalne do rodziny na wypadek gdybym miała nie dolecieć, zastanawiałam się czy jak zginę teraz w wypadku lotniczym to czy mój dwuletni synek będzie mnie pamiętał. Może wydać się Wam to wszystko śmieszne, ale statystyki są przerażające. W 2016 roku zdarzyło się przeciętnie 2,1 (dwa i jedna dziesiąta) wypadków na 1 milion lotów. Sami rozumiecie. A może nie?
Na szczęście moje obawy były niepotrzebne. Lot minął szybko i bez większych problemów. Szczęśliwa, że czuję ziemię pod nogami ruszyłam na podbój Dubaju. Na odprawie paszportowej przywitał (a raczej powinnam napisać: zmierzył mnie wzrokiem) arabski urzędnik, ubrany podobnie jak jego koledzy po bokach w długie białe szaty, które, jak się później dowiedziałam, zwą kandurą [khandura] lub diszdaszą [dishsdasha]. A ich męskie głowy okrywały chusty zwane gutrami [guthra].
Wsiadłam w metro, którego w Dubaju nie prowadzi motorniczy, wybrałam przedział przeznaczony tylko dla kobiet i dzieci, i po około godzinie znalazłam się w umówionym miejscu z towarzyszkami mojej podróży.
Już w pierwszych minutach samotnej podróży czułam się tam bezpieczna, kolejne dni utwierdziły mnie tylko w tym poczuciu.
Pierwsze wrażenia z Dubaju były podobne do tych, które mi towarzyszyły 14 lat temu, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Nowy Jork. Przyszła mi do głowy nawet taka myśl, że to takie Stany Zjednoczone, tylko w arabskim wydaniu. Wszystko wydawało się mi się duże, wręcz ogromne. I tak różne od tego do czego przyzwyczaiła mnie Europa.
… po wyjściu z metra rzuciłam się w objęcia słońca. I od razu postanowiłam sobie, że je adoptuję. Jak mi go brakowało, mówię Wam. W Anglii od miesiąca jest jesień… Z objęć słońca wpadłam od razu w objęcia kuzynek. I już mi wtedy było dobrze. Nawet zanim poznałam się z Dubajem. Ale o tym już w kolejnych odsłonach. Zdjęcia poniżej niech będą zapowiedzią kolejnych wpisów. A będę w nich opowiadała o życiu tam, o którym trochę się nasłuchałam. I o miejscach, które moim skromnym zdaniem warto odwiedzić.
Leave a reply