Kiedy urodziło się moje pierwsze dziecko (a było to dokładnie pięć lat temu), miałam taki zamiar żeby przeczytać wszystkie dostępne na rynku poradniki, uzbroić swoje szare komórki w wiedzę i zostać #Supermamą, #Mamąwszechwiedzącą, #Mamąktórazjadławszystkierozumy.
Przebrnęłam przez pierwszy, Język niemowląt, i zapamiętałam słowo klucz: „rutyna”. Niestety nie udało mi się jej wprowadzić do słownika mojego niemowlaka. Moja córka robiła ze mną co chciała, przede wszystkim spała kiedy chciała, a że częściej nie chciała niż chciała, to ja rutynowo byłam niewyspana. Pamiętam, że w tamtym okresie swojego życia oddałabym wiele za trzydzieści minut snu w ciągu dnia. Sięgnęłam po drugi poradnik. Nie zdążałam zapamiętać jego tytułu ani autora. Jedno z pierwszych zdań, które w nim przeczytałam, skutecznie mnie zniechęciło do kontynuowania przygody z tą lekturą. Brzmiało ono mniej więcej tak: „Szczęśliwa mama to taka, która wstaje przed dziećmi i partnerem”.
– O nie, tylko nie to!
Zrozumiałam dwie rzeczy. Po pierwsze: szczęście, to pojęcie względne. To co jednej mamie je daje, drugiej może wcale niekoniecznie. Druga sprawa to fakt, iż wcale nie musisz iść ścieżką wydeptaną przez innych, by znaleźć drogę do swojego szczęśliwego macierzyństwa. Tu małe wyjaśnienie, żeby wszystko było jasne. Podążania cudzymi śladami nie uważam z góry za złe. Nie do wszystkiego człowiek musi dochodzić w życiu sam i uczyć się na własnych błędach, ale też jestem zdania, że ciągłe patrzenie pod nogi, żeby nie zgubić tropu, nie zawsze musi człowieka uszczęśliwiać.
Dokładnie pamiętam ten moment kiedy macierzyństwo zaczęło mnie naprawdę cieszyć. A stało się to z chwilą, kiedy zawierzyłam swojej intuicji… Przez ostatnie pięć lat właściwie tylko z nią i z moim mężem współpracuję.
Tu nie ma bohaterów drugiego planu w postaci babć, dziadków, cioć i wujków. Tu jesteśmy i byliśmy od zawsze tylko ja i On. Ze strony naszych rodzin były zawsze uprzejme zapytania jak sobie radzimy, ale pytanie, czy może przyjechać i pomóc nie padło nigdy z żadnej ze stron. Dziś sobie myślę, że może dlatego, że nigdy nie narzekaliśmy i nigdy, z wyjątkiem tych pięciu tygodni w trzeciej ciąży, o żadną pomoc nie prosiliśmy. Przetrwaliśmy sami porody wszystkich dzieci, ich i nasze choroby, podróże, przeprowadzki. A kiedy byliśmy już w sytuacji podbramkowej korzystaliśmy z uprzejmości Marty i przyjaciół, których tu poznaliśmy.
Marta, Magda, Julia, Aneta, Iwona, Asia, Monika, Justyna. Dziękuję.
Te pięć lat jako rodzice, w dodatku na emigracji – to była niezła szkoła życia. Ale jednocześnie też najlepszy czas w naszym życiu.
Staliśmy się silni… To dobrze z jednej strony, ale z drugiej trzeba mieć na uwadze fakt, że siła odgradza człowieka od innych, więc za bardzo silnym w konsekwencji być się zwyczajnie nie opłaca. Niestety za późno. Zrobiło się już tak, że do pomocy nie potrzebujemy właściwie nikogo. Jeśli kogoś potrzebujemy to zawsze do dzielenia się radością życia jaką udało nam się osiągnąć.
Czasu więc cofnąć byśmy nie chcieli.
A jak przetrwać wychowawczy z trójką dzieci przy boku i nie zwariować? O tym w kolejnym poście. Podaruję Wam kilka nikomu nieprzydatnych rad 😉
Idę świętować z Mężem piąte urodziny naszego pierwszego dziecka.
Niebawem padnie pytanie: co Pani robiła przez ostatnie sześć lat swojego życia? Odpowiem: nie zwariowałam, a to dużo, proszę mi uwierzyć 🙂
A tak naprawdę:
- ponad dwa lata w sumie byłam w ciąży
- urodziłam troje dzieci
- ponad trzy i pół roku w sumie karmiłam piersią
- przespałam całych może z dziesięć nocy (nie kłamię!)
- zdążyłam przytyć po dwadzieścia trzy kilogramy w każdej ciąży i tyle samo schudnąć (po dwóch, bo po trzeciej wciąż próbuję)
- lecieć samolotem ponad dwadzieścia razy, w tym osiemnaście podczas samych ciąż
- zorganizować własny wieczór panieński oraz ślub i wesele
- zmienić miejsce zamieszkania, kraj, a później dom
- założyć bloga(i) i napisać ponad 200 postów
Well done! Zasłużyłam na szampana, czyż nie?!
Mój Mąż też na niego zasłużył, gdyby nie On nie byłoby Mamyfulltime.
Leave a reply