Nie dzisiaj, ale dwa dni temu. Pcham wózek pod górkę z dwójką Małych Ludzi na pokładzie. Niby mali, ale razem ważą niemało. Normalnie jedno z Nich wysiada i idzie na własnych nogach, ale że jednemu i drugiemu się zasnęło tuż u podnóża górki to żal mi Ich budzić. Pomyślałam, że małymi kroczkami to ja dam radę, nawet w 24 tygodniu ciąży. Poza tym od trzech lat pokonuję tę górkę przynajmniej dwa razy dziennie, więc jestem wprawiona.
W połowie górki niestety robi się jakoś dziwnie ciężko. Pęka jedna z opon. Teraz to już mi się zdaje, że nie wózek pcham tylko jakiś wielki głaz, który przed wierzchołkiem chce się wymknąć z rąk. Przypominam teraz bardziej Syzyfa niż matkę na wychowawczym. Próbuję zebrać siły by się nie stoczyć. Wsparcia w żywych nie znajduję bo żadnej żywej duszy w okolicy nie widać, więc myślami ściągam zmarłych. Babcię Kazię wołam na ratunek, myślę sobie, że skoro dziesięcioro dzieci dała radę urodzić i wychować to na pewno i mi z tą moją dwójką pomoże.
Udaje się. Jak zawsze niezawodna. Babcię kanonizuję i dołączam do grona swoich świętych. Nie tylko za to, że jest zawsze ku pomocy, ale za to, że dała życie tylu ludziom i stworzyła z dziadkiem tak liczną rodzinę.
Kiedyś się zapytałam mojego Taty: jak to było żyć w tak dużej rodzinie? Odpowiedział: jak goście niezapowiedziani przyjeżdżali to ojciec wołał: matka dolej wody do zupy!
I nigdy nie wiedziałam czy żartował sobie, czy prawdę mówił. Dopóki nie zobaczyłam jak wrzątku do rosołu dolewa na widok ciotki zmierzającej do naszych drzwi. I tyle. I więcej nie opowiadał. I ja go teraz rozumiem. Bo jaki okoń koń jest to każdy widzi.
…a w takiej rodzinie gdzie Ich było dziesięcioro, nas jest ponad trzydzieścioro a naszych dzieci już teraz grubo ponad dwadzieścioro. I rachubę już tracisz czy jesteś kuzynką kogoś, a może już ciocią, choć dziwne bo lat macie tyle samo. Jak najstarsza kuzynka rodziła swoją córkę, to ciocia od tego siódmego z kolei niedawno co urodziła dopiero swoje trzecie dziecko.
I gdy żyła jeszcze babcia, to spotkań na wsi było wiele i dzieci zawsze przyjeżdżało tam dużo.
…siedzieliśmy przy stole na zmiany, kto podniósł tyłek na moment z krzesła, ten mógł być pewien, że ktoś go za chwilę podsiądzie. Awantur nie było z tego powodu, bo zawsze jakaś ciotka lub wujek wzięli na kolano i ziemniaków, i mięsa nałożyli.
A później pytali, a ty od kogo jesteś? i mówiło się imię swoje i imię ojca lub matki, na przykład: Justyna od Mariana, Sandra od Basi, ale nie mylić z Sarą bo ta już od Grażyny. I nikt się o to nie gniewał, że najbliższa rodzina cię z imienia nie zna choć z twarzy poznaje.
Gdy się wszyscy spotykaliśmy to było tak głośno, że nie było można myśli swoich usłyszeć. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili. Drzwi się nie zamykały. Nie przeszkadzały mi te przeciągi. To zamieszanie. Uwielbiałam to.
… ale dlaczego dziś o tym piszę. Ano dlatego, że dziś jest i moich dziadków święto.
I gdyby nie Oni to nas by nie było.
3 komentarze
Tym dzisiejszym postem możesz rozpocząc sagę rodziny, a meteriałów Tobie nie zbraknie, rodzinko droga piszcie o swoich przygodach, przeżyciach ,radościach i troskach a autorka to wszystko opisze zgrabnie, na wesoło a czasem na poważnie .
Ona to potrafi….powodzenia, będzie co czytać w długie zimowe wieczory. Pozdrawiam cały klan i autorkę, w rodzinie jest siła.
czytam, czytam i lubię coraz bardziej 😉
Po takim komentarzu chce mi się pisać jeszcze bardziej 🙂 dziękuję pięknie Marto!